Nasze życie biegnie różnymi ścieżkami. Sami wiecie to najlepiej. Gdyby jednak jeszcze w 2015 r. ktoś powiedział mi, że Msza św., modlitwa i wspólnota będą u mnie na porządku dziennym, kazałabym tej osobie… popukać się w czoło. Ale Bożą specjalnością są przypadki beznadziejne.
Mam na imię Agata. Mam 25 lat, urodziłam się w Zawierciu. Te podstawowe informacje mogą nie sprawić, że będzie wam się chciało dalej to czytać, ale gdybym zaczęła od słów: Cześć, jestem Agata i 20 lat żyłam, jakby Boga nie było – mogłoby was to wystraszyć. Ups... Chyba jednak tak zaczęłam – więc pójdę już za ciosem. Rzeczywiście, sporo czasu zajęło mi dojście do tego, że Bóg jest, tak po prostu. W szkole chodziłam na lekcje religii, ale nic poza tym. We Mszach św. nie uczestniczyłam, jako kompletnie niezbuntowana nastolatka negowałam jedynie Kościół. Uważałam, że to miejsce do niczego nie jest mi potrzebne, a już na pewno nie do tego, by lepiej się modlić, by czuć Boga. Wierzyłam, że coś tam gdzieś tam jest, ale nie wiedziałam, co, gdzie i dlaczego miałoby to służyć całej ludzkości. Jakoś się „kulałam”. Za moich czasów jeszcze istniało gimnazjum, to był czas przygotowania do sakramentu bierzmowania. Jak możecie się domyślić, oczywiście miałam to w nosie. To znaczy... w gimnazjum bierzmowanie zaczynałam 2 razy.
W głowie fiu-bździu
Raz zaczęłam je w swojej rodzinnej parafii, nawet troszkę do tego kościoła chodziłam, ale nic więcej. Nic nie czułam, nie chciałam czuć, to miejsce wywoływało u mnie zdenerwowanie, a księża... ich to dopiero nie lubiłam! Podejście nr 1 zostało przerwane. Za jakiś czas, mimo niechęci, postanowiłam, że zacznę raz jeszcze, tylko w innym kościele. Trochę za namową koleżanek, trochę dlatego, że z tyłu głowy miałam to słowo „bierzmowanie”. Poszłam więc do innego zawierciańskiego kościoła, nawet ksiądz w końcu wydał się spoko. Ale co zrobiła Agatka? Otóż uciekła! Do dziś nie wiem, co mną kierowało... Kolejna próba zakończyła się niepowodzeniem. Skończyłam gimnazjum, poszłam do liceum – nic się nie zmieniało. Do Kościoła nie chodziłam, nadal jednak uczestniczyłam w zajęciach z religii. Pamiętam, że w drugiej klasie liceum podczas jednej z lekcji ksiądz zapytał mnie, czy nie należę do OAZY. Tego słowa dokładnie użył. Dlaczego? Bo byłam spokojna, przygotowana do lekcji, nie robiłam problemów. W głowie zaczęłam się śmiać – nawet nie wiedziałam, czym jest owa OAZA. Tak sobie dalej żyłam. Przyszedł czas matur, a że z matematyki zawsze byłam słaba, jako ostatnią deskę ratunku potraktowałam Boga. Poszłam na Mszę św. dzień przed egzaminami. Coś we mnie pękało, więc powiedziałam Mu, że ma mi pomóc. Tak, MUSI. Bo inaczej do Niego nie wrócę. W końcu jeśli wszystko może, to może też sprawić, że zdam i poradzę sobie ze znienawidzonym przedmiotem. Nadszedł dzień matury z matematyki. Myślałam, że nie zdałam. Byłam wściekła na Pana Boga... Co to ma być, ja przychodzę, chcę coś załatwić, a On mi tak?! Dopiero dziś wiem, jak głupie było wówczas moje myślenie. No więc znowu zawiesiłam swoje nawracanie. Matmę ostatecznie zdałam, ale nie sprawiło to, że przeszedł mi foch na Pana Boga. On na mnie tego focha nie miał, za to ja byłam już totalnie obrażona. A że Bóg jest Gentelmanem i nie przychodzi nieproszony, to czekał cierpliwie, aż otworzę drzwi swojego serca, żeby w nie wejść i całe moje życie wywrócić do góry nogami.
Gleba niskiej jakości
Pójdźmy
dalej. Tuż po skończonej szkole poszłam na studia. Wymarzone,
wyczekane, te, które chciałam. Kierunek: filologia polska. No,
myślałam – że jak to się mówi – złapałam Pana Boga za
nogi. Od teraz, Agata, będzie inaczej. Ludzie będą się w końcu
z tobą liczyć, bo przecież dotychczas to każdy widział
w tobie jedynie darmową pomoc 24/7. Jakże się pomyliłam! od
samego początku nic mi tam nie wychodziło. Kolokwia, egzaminy...
nic! Po 4 miesiącach przegrałam walkę z samą sobą
i studiami, postanowiłam z nich zrezygnować. Zabolało,
dotknęło... Nic, tylko rozłożyć ręce i płakać. Miałam
dużo czasu, nie
mogłam znaleźć pracy ani zajęcia, nie miałam chęci na
rozwijanie zainteresowań, skoro to, co kochałam, sprawiło mi taki
ból i pokazało, że się do tego nie nadaję. Pomyślałam, że
dobrze by było jednak mieć to bierzmowanie. Przyszedł do nas do
domu ksiądz po kolędzie, dobrze się z nim rozmawiało,
więc... czemu nie? Nie kierowała mną wiara, żadne natchnienie,
tylko chęć bycia kiedyś matką chrzestną i... za dużo czasu
wolnego. Potem przyszedł czas na Światowe Dni Młodzieży. Zostałam
wolontariuszem, bo w sumie nie miałam nic innego do roboty.
Podczas adoracji, zmęczona, uklękłam i zaczęłam płakać.
Nie wiedziałam czemu... byłam kompletnie rozbita, ale czułam, że
to nie są takie łzy jak zawsze, z bezsilności i smutku.
To był płacz, którego do dziś nie umiem określić. Wtedy już
parę miesięcy przygotowywałam się do bierzmowania, coś
zaczynało kiełkować. Po ŚDM trafiłam do Katolickiego
Stowarzyszenia Młodzieży. To był dla mnie szok! Gdzie ja, zahukana
dziewczynka, żyjąca daleko od Boga, do życia wspólnoty? Tak
naprawdę zaczęłam się wtedy nawracać. On cały czas na mnie
czekał! Tylko ja byłam głucha i ślepa. Do dziś zastanawiam
się, jak na tak niskiej jakości glebie, którą jestem, Bóg umiał
zbudować opierającą się na wyższych wartościach osobę. Jak
z niczego zrobić coś? Tylko Jezus to potrafi.
Mocno trzymać
Przystąpiłam do bierzmowania, mija 5 lat, odkąd jestem w KSM-ie. Skończyłam studia, pracuję w redakcji Tygodnika Katolickiego Niedziela. Nikt nie twierdził, że życie z Jezusem będzie kolorowe i bezproblemowe. Na początku myślałam, że tak właśnie się stanie. Ale On nie daje ciężarów, których nie jesteś w stanie udźwignąć. Zaczął mnie przemieniać, dotykać coraz mocniej mojego serca, pokazywać, jak wiele muszę zmienić. Napisałam wyżej, że przewrócił moje życie do góry nogami, a prawda jest taka, że postawił na nogi to wszystko, co stało na głowie. Każdego dnia otwiera mi oczy na sprawy, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Złapałam się Go i to jest najlepsze, co mogłam zrobić. Poznałam Kościół, który kocham, w którym są sakramenty, w którym spotykam Jezusa. Kiedyś myślałam, że nie jest mi on do niczego potrzebny, dziś wiem, jak bardzo się myliłam. Kościół jest dla mnie miejscem, w którym mogę odnaleźć siebie, ogarnąć myśli, pogadać z Jezusem jak z przyjacielem. Daje mi Eucharystię, możliwość oczyszczenia siebie w sakramencie spowiedzi. Znalazłam tu ludzi, na których wiem, że mogę polegać, którym mogę ufać. Jezus dał mi życie, o którym wcześniej nawet bym nie pomyślała. Nie chciałam myśleć… wszystko wolno. Jednak ideologia „róbta, co chceta” to ułuda. Nigdy nie wierz komuś, kto oferuje ci przysłowiowe złote góry, kto wpędza cię w sytuacje, w których granice są zatarte. Używki, zabawa... wszystko jest dla ludzi, ale czy wszystko warto?
Dziś wiem, że nie wszystko, co światowe, przynosi korzyść. Życie z Jezusem to same plusy. Serio. Gość jest niesamowity, nigdy nie da ci się zgubić. Zawsze chciałam to powiedzieć: Polecam! Agata