Nawrócenie – twoja decyzja
Wychowałam się w katolickiej rodzinie. Istnienie Boga było dla mnie wiadome od samego początku, jednakże nie praktykowałam wiary. Raczej kończyła się ona na samej świadomości, że On jest. Rzadko chodziłam do Kościoła, praktycznie w ogóle. Tylko wtedy, kiedy naprawdę musiałam. A spowiedź? Nawet nie było o tym mowy. Za każdym razem, gdy słuchałam o Bogu, coś rodziło się w moim sercu – była to chęć bycia lepszym człowiekiem. Ale coś ciągle zagłuszało ten głos. Chęć odnalezienia Go została na bardzo długi czas przyćmiona. Borykałam się z bardzo niską samooceną, nękało mnie poczucie braku jasnego celu. Odnosiłam wrażenie, że każdy wokół mnie idealnie radzi sobie w życiu, że nikt nie ma takich problemów jak ja. Nikt nie czuje tak dużego smutku... Każdy na pewno akceptuje siebie, swój wygląd, charakter, mocne i słabe strony. Wszyscy tacy utalentowani, mają tyle pasji i zainteresowań. Ja to takie... nic. A raczej mniej niż nic. Uważałam siebie za najbardziej wadliwy produkt tego świata. Szkoła? Pierwsze 3 lata podstawówki wspominam całkiem dobrze, jednak później coś się zmieniło. Każdy zaczynał dawać mi znać, że jestem zbędna. Na każdym kroku odczuwałam niechęć innych do mnie. Sądziłam, że nie powinno mnie w ogóle być na świecie, bo przecież po co komu takie zero jak ja? Swoją pustkę uciszałam wieloma rzeczami: muzyką, książkami, filmami. Odrywałam się od tego, co dzieje się wokół mnie, i uciekałam w świat fantazji, aby móc chociaż przez chwilę wyobrazić sobie, jak to jest mieć idealne życie... Przez jakiś czas nawet mi to pomagało, ale – niestety – nie na długo. To wszystko nie zabierało mojego bólu. Pukałam do każdych drzwi, szukałam ukojenia wszędzie, ale nie u Boga. I w tym tkwił problem. Ani razu nie pomyślałam o tym, żeby się pomodlić. Żeby pójść do Kościoła i zawierzyć to Jemu. Nie umiałam się modlić. Nie wiedziałam, co to znaczy rozmawiać z Bogiem. Sądziłam, że to tylko odklepanie paciorków przed snem i już – wszystko gra.
W pewnym momencie moje życie było dosłownie polem bitwy. Miałam wrażenie, że wszystkie fundamenty posypały się tak bardzo, że nie da się ich już odbudować. Za każdym razem, kiedy myślałam sobie, że gorzej już być nie może, działo się coś, co pokazywało mi, że jednak może. Codziennie rano walczyłam, próbowałam. Otwierałam oczy i tak bardzo chciałam zmienić cokolwiek! Ale nie miałam sił na wyjście z czegoś, co trwało już praktycznie od samego początku mojego życia i wcale nie zapowiadało się na zmianę. Tak naprawdę dorastałam w wiecznym strachu i smutku. Mimo starań miałam poczucie, że to nigdy się nie zmieni. Że każdy dzień będzie wyglądał tak samo beznadziejnie. Myślałam, że to wszystko będzie trwało wiecznie...
Czułam, że przegrywam. I to był moment przełomu.
Moje spotkanie z Bogiem wcale nie było nagłym olśnieniem. Nie było nagłego braku problemów. Nie czułam cudownego przypływu radości. Poznanie Go było procesem – i to długim, jednak największą chęć bycia z Nim odczułam w momencie, w którym zdałam sobie sprawę, że moje życie wali się już tak na serio. Dopiero wtedy zapukałam do Jego drzwi. Nie napiszę, że w tamtej chwili wszystko nabrało sensu i zaczęłam działać. Bo nie nabrało. I nie zaczęłam. W każdym razie nie od razu. Początek miał miejsce zupełnie gdzie indziej – w głowie. Wszystko zaczynało się od zmiany sposobu myślenia. Tak – istnieje prawdopodobieństwo, że coś się nie uda. Tak – być może pierwsza próba skończy się niepowodzeniem. Tak – możliwe, że w środku drogi lub przy mecie coś się zawali. Ale wiecie co? Próbujcie i ryzykujcie mimo to! Życie jest tylko jedno i mamy obowiązek przeżyć je najlepiej, jak tylko umiemy. Strach przed nieznanym jest chwilowy, a żal po niespełnionych marzeniach, pragnieniach, celach i natchnieniach pozostaje na bardzo długo. Czego jeszcze nauczył mnie Bóg? Tego, że są rzeczy, na które mamy wpływ i jak najbardziej możemy coś z nimi zrobić, a jednocześnie, że są rzeczy, na które nie mamy żadnego wpływu i choćbyśmy bardzo chcieli, to i tak ich nie zmienimy. Są takie aspekty naszego życia, których nie wyeliminujemy, jednak od samego rozdzielenia, na co mam wpływ, a na co nie, o wiele trudniejsze było samo uświadomienie sobie tego faktu. Uświadomienie sobie, że trzeba szanować swój czas, samego siebie i zajmować się tym, co można zmienić, oraz że nic nie dzieje się od razu i czasami trzeba po prostu odpuścić.
Ja się na tę zmianę zdecydowałam. Podjęłam decyzję, że zaczynam kochać siebie, że zaczynam podejmować ryzyko, spełniać marzenia i osiągać cele. Zrozumiałam, że nie powinnam iść za tłumem, tylko tam, gdzie ciągnie mnie serce; że czasem muszę odpuścić, odpocząć, żyć świadomie i być dobrym człowiekiem. Bo zmiana zaczyna się dziś. Nie zawsze mi się to udaje. Bywają chwile, kiedy nie wiem, jak się podnieść, wielokrotnie miałam ochotę się poddać. Ale wiem, że jest ze mną Ten, który jest Miłością. I wiem, że On od zawsze ze mną był, nawet wtedy (a raczej szczególnie wtedy), kiedy cierpiałam. I będzie cały czas. Wtedy przypominam sobie, dla Kogo to robię.
Na koniec chciałabym powiedzieć jedno: nie poddawajcie się! Wiem, że jest trudno. Wiem, że brakuje sił. Wiem, że czasem nie ma już nadziei na lepsze dni. Ale proszę, walczcie do końca. Nie pozwólcie, aby życie was przygniotło. Mocno wierzę w to, że każdy z nas ma w sobie tę siłę. Poszukajcie jej w sobie.
Sara, 21 lat
Nie jest łatwo, ale warto…
W moim domu Pan Bóg był od zawsze bardzo, bardzo daleki. Niestety, do kościoła chodziliśmy raz, dwa razy w roku – „okazjonalnie”; nie rozmawialiśmy też nigdy o Bogu ani o naszej wierze. (Mimo wszystko jestem bardzo wdzięczna moim rodzicom za to, że mnie ochrzcili i mogłam pójść do Pierwszej Komunii św., chociaż było to traktowane jako formalność). Pan Bóg był więc i dla mnie bardzo odległy i praktycznie w ogóle Go nie znałam.
Moje nawrócenie tak naprawdę zaczęło się od przygotowania do bierzmowania, potem zaczęłam chodzić na spotkania Ruchu Światło-Życie i scholi. Zaczęłam się modlić swoimi słowami, czytać Pismo Święte i powolutku nawiązywać relacje z Najwyższym.
Pan Bóg stopniowo stawał mi się coraz bardziej bliski i zauważałam, jakie dary od Niego otrzymuję. Zaczęłam Go dostrzegać nie tylko w kościele, ale i w drugim człowieku, w pięknie natury. Chodziłam również na wieczory uwielbienia – mogę powiedzieć, że to, co się tam działo, było dla mnie wtedy dziwne i nieznane, a zarazem niesamowite! Czułam, jak Bóg dotyka mojego serca, napełnia je miłością i potrzebnymi darami Ducha Świętego. Kiedy opowiedziałam rodzicom o tym, że chcę chodzić do kościoła i w nim służyć, spotkałam się z bardzo negatywnymi komentarzami na ten temat.
Moje wcześniejsze relacje z koleżankami również się urwały... W tamtym czasie byłam tym załamana, dziś jestem za to wdzięczna! Bóg obdarzył mnie ogromem siły i odwagi, dał mi wsparcie w postaci nowych przyjaciół i kapłanów, z którymi wcześniej nie miałam żadnych relacji. Pan Bóg chciał jednak jeszcze bardziej odmienić moje życie i dlatego trafiłam do Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży przy innym kościele. Początki były dla mnie trudne, byłam bardzo zamknięta. Czasami myślałam, że to nie dla mnie, że przecież jestem nikim i co ja w ogóle wniosę do tej swojej nowej wspólnoty... I tym razem jednak Pan Bóg okazał mi swoje niezgłębione miłosierdzie i moc łask! Dzięki KSM zyskałam dużo nowych przyjaciół i pogłębiłam jeszcze bardziej relację z Panem Bogiem i Maryją.
Przekonałam się, że Pan Bóg zawsze nas wysłuchuje, ale nie zawsze daje nam to, o co prosimy, dlatego, że ma względem nas większy plan. Potem faktycznie zdajemy sobie sprawę, że to czy tamto byłoby nam zbędne w życiu lub mogłoby nas w jakimś stopniu oddalić od Pana Boga! Chciałabym również podzielić się z wami pewną trudną historią z mojego życia...
Kilka lat temu miałam myśli samobójcze, a raz nawet się pocięłam. Chodziłam do szkoły ze łzami w oczach, w moim sercu gościły strach i lęk, nauczyciele zaczęli to zauważać... Skończyło się tak, że pewnego dnia zabrano mnie do szpitala na obserwację. ON mnie jednak nie zostawił. Zaczęłam na nowo z Nim rozmawiać, modliłam się na różańcu. Panu Bogu jestem wdzięczna za to, że nauczyciele zareagowali w odpowiednim momencie – dzięki temu mogę być dziś tym, kim jestem, czyli córką Króla – Jezusa Chrystusa!
Ania, 22 lata